Thor, kapitalizm, religia
Choć kapitalizm to jedyna słuszna religia w Hollywood, w nowym „Thorze” dostajemy coś niespodziewanego, a mianowicie dziwaczne wyznanie wiary politeistycznej. Oczywiście w tym komiksowym świecie istnienie bogów i bogiń z różnych religii i kultur jest niekwestionowane. To, co jest nieoczekiwane, to ich usunięcie z sacrum i włączenie do domeny popkulturowego mitu, dając im pozycję obok kogutów, starożytnych stworzeń z głębin oceanu i, powiedzmy, przybyszów z Alpha Centauri.
W efekcie, gdy Taika Waititi rozpoczyna swój film od sceny, w której rozczarowany uczeń morduje dionizyjskie bóstwo słońca, pojawia się ciekawa refleksja. Nie mamy tu do czynienia z traktatami teologicznymi. Iście prometejskie dążenie Gorra (Christian Bale) do wyeliminowania wszystkich ślepo czczonych istot na świecie, choć zrodzone z zemsty, ma przecież humanistyczne podstawy. Ten niezwykły apostata nie szuka osobistego bogactwa, ale uwolnienia swoich bliźnich, których wiąże religia. Niezależnie od tego, czy tego chcą, czy nie. Pierwsza scena, o której mowa, jest łudząco podobna do początku „Draculi” Coppoli, demonstracyjny akt wyrzeczenia się wiary, wybór niemal oczywisty, zwłaszcza że tutejsi bogowie, których kolegium widzimy później, są praktycznie bez wyjątku próżni, nieodpowiedzialni i rozpustni. W efekcie motywacja Gorra jest całkowicie zrozumiała. Podnosi go to do rangi najbardziej intrygujących czarnych charakterów Marvela.
Genialny Christan Bale
Christian Bale, przebrany za mnicha, nadaje mu niemal wampiryczną krawędź, robiąc przerażające miny i machając członkami jak wielki pająk. Nie dajcie się jednak zwieść jego ludzkiej stronie, która podkreślona jest grubą kreską bólu i głębokiego smutku – facet jest zawładnięty mocą władanej przez siebie broni, która z każdym dniem okrada go ze zdolności podejmowania rozsądnych decyzji. Waititi natomiast jednoznacznie stwierdza, że również bóg może znaleźć odkupienie stając…. się człowiekiem.
Jest to oczywiście myśl przewodnia filmu, ale nie tu bije jego serce, a raczej powtarzający się motyw odbudowy, zarówno w sensie dosłownym, jak i metaforycznym, emocjonalnym i afektywnym, jeśli chodzi o więzi międzyludzkie. Mamy nowy ziemski Asgard rządzony przez królową Walkirię, a także samego Thora, który właśnie leczy się po walce z Thanosem. Waititi zręcznie przeciwstawia się gatunkowym standardom, wtapiając przerażający mrok w komedię romantyczną i przebijając szczery śmiech przerażającym cięciem miecza. Nie traci jednak z oczu tego, co stanowi sedno jego filmu. Chodzi oczywiście o tytuł. Nie tylko między Thorem a Jane Foster, która jest klejem trzymającym całą fabułę, ale także między rodzicami.
Ważne drobiazgi
Znakomita, emocjonalna kulminacja pokazuje, że film, choć wciąż nękany przez nieznośną już formułę dramaturgiczną projektu Kevina Feigi, jest sterowany konsekwentnie i spójny tematycznie – ale wciąż lepiej sprawdza się na poziomie detalu niż ogółu. Mamy tu patent na: wrzeszczące kozy holujące drakkar wikingów, miernego Russella Crowe’a w roli Zeusa i dzierżącego topór Stormbreakera zazdrosnego o zrekonstruowany Mjolnir. Waititowi może nie udało się przewrócić MCU na głowie, ale z powodzeniem zmienił dominującą poetykę. Dawno nie byliśmy w tak rygorystycznych ramach, bliżej dzieła o takim autorstwie, że wszystkie dziwactwa widać gołym okiem. Waititi jest wyraźnie urzeczony tą marvelowską ciasnotą, ale nie próbuje się tu kopać z koniem – po wyfiletowaniu obowiązkowych punktów fabularnych (mandatowanych odgórnie, jak zakładam), skupia się na drobiazgach. To w nich tkwi prawdziwa siła „Thora: Miłości i Gromu”.
Słodko-gorzka rozprawka o aktorach
Wprawdzie Strażnicy Galaktyki się pojawiają, ale mamy do czynienia z dziełem niemal autonomicznym, jak najbardziej oderwanym od reszty MCU. Ba, pojawiają się nawet retrospekcje dla tych, którzy pominęli wcześniejszy film lub po prostu zapomnieli, co wydarzyło się przez lata. Większość z nich to jednak zupełnie nowe sceny, które umieszczają w kontekście nieprzekonujący dotąd romans Thora i Jane Foster. Bardziej straszne jest to, że uratowany przed śmiertelną chorobą dziedzic gromu jest postacią przekombinowaną i nieapetyczną (również apatycznie zagrana przez Natalie Portman). Pojawia się albo jako deus ex machina, albo jako urządzenie fabularne służące do podpierania bohatera. Mimo wyzwalającego początku, nie udaje się uczynić z Potężnego Thora w pełni zrealizowanej postaci. Jane wypadła lepiej jako obywatelka, ponieważ nie odgrywa już podrzędnej pozycji moralno-etycznego kompasu i ma fabułę na równi z Thorem.
A co z Thorem? Może jest trochę bardziej uduchowiony niż kilka lat temu i może powoli, bardzo powoli, ewoluuje w dorosłość, ale olej w jego głowie to wciąż tylko kroplówka. Wyobraźcie sobie tę persona pod nowym dyrygentem, powrót do kociej powagi i szekspirowskiego dramatu. Być może jest to znak, że filmowe uniwersum wreszcie podąża komiksowym tropem i od czasu do czasu zaproponuje nam reinterpretacje znanych postaci. Mimo dramatycznych wad wynikających z korzeni MCU, obraz napawa nas niezachwianym optymizmem – dowodem na to, że z tego schematu można jeszcze wyciągnąć coś kreatywnego. O ile korporacyjni decydenci, na dobre i na złe, pozwolą na przefiltrowanie komiksowych fabuł przez idiosynkratyczną wrażliwość tego, kto rządzi.
Oglądajcie do końca
Aha, i proszę nie wychodzić przed zakończeniem. Dwa momenty po napisach końcowych – ilustrowane, być może przypadkowo, obrazem artysty, który kiedyś nosił przydomek Bóg – są szczególnie dobre. Pierwszy z nich teazuje nadejście kolejnej kluczowej postaci Marvela. Ale to ten ostatni, radosny i ciepły, oddaje duszę opowieści.